Miles Davis w Nowym Jorku

Gościnnie dla NY do mnie MOVIE Ania Kapuścińska.

Ech, ten Miles Davis… Wirtuoz trąbki, jazzman nad jazzmanami. No i nowojorczyk z wyboru. Z ciekawością sięgnęłam po jego autobiografię, którą napisał wraz z Quincy Troupe’em (który za tę właśnie książkę został uhonorowanym American Book Award), i upewniłam się, że Miles Davis to nieprzeciętna postać.

Wszystko można o nim powiedzieć, ale na pewno nie to, że był… grzecznym i miłym chłopakiem. Jego życiorys jest tak bogaty i naładowany tyloma niesamowitymi wydarzeniami, że można by nakręcić o tym całą masę filmów. Powstał jeden. I to o niezbyt wysokim budżecie. Don Cheadle długo przymierzał się do tego dzieła, podobno aż dziesięć lat. I podszedł do biografii Davisa niesztampowo. Nie, że się urodził, żył, a potem umarł… Zdecydowanie nie.

Miles i ja / Miles Ahead, 2015, reż. Don Cheadle

Końcówka lat 70. XX w. Dave Braden, dziennikarz „The Rolling Stones” (Ewan McGregor), zamierza przeprowadzić wywiad z Milesem Davisem (Don Cheadle), który zniknął ze świata muzyki na długie pięć lat, zaszył się w swoim zagraconym, mrocznym nowojorskim domu na Upper West Side i oddawał się swoim nałogom… Ale właśnie krążą słuchy o jego powrocie. Spotkanie dziennikarza z muzykiem zaczyna się niefortunnie dla tego pierwszego, bo… dostaje od tego drugiego w zęby. A potem zostaje wplątany w dramatyczny pościg za… ukradzioną taśmą z najnowszym nagraniem mistrza. Sceny rodem z filmów sensacyjnych – strzelaniny, pościgi samochodowe, bijatyki… dynamicznie przeplatają się z retrospekcjami w wcześniejszego życia Davisa, w których dominują burzliwe relacje z żoną Francis Taylor (Emayatzy Corinealdi), kreowaną w filmie na wielką utraconą miłość jazzmana.

Plakat filmowy – „Miles Ahead”. Źródło: imdb.com

Film pokazuje trudny czas w karierze Milesa. Szefowie Columbia Records cisną, oczekują nowego materiału, Davis zmaga się z twórczą niemocą. Nadzieja w odnalezionej z wielkim poświęceniem taśmie?… Czy słusznie? Hm… Nie będę zdradzać. Oglądamy smutnego człowieka, sfrustrowanego, świadomego swoich niedoskonałości, szukającego zapomnienia w alkoholu i narkotykach. Cheadle, który wcielił się w rolę Davisa, zrobił doskonałą robotę! Chapeau bas!

„Miles Ahead” to raczej wariacja na temat filmu biograficznego. Bo czy w ogóle pokazane tam wydarzenia miały miejsce? Czy Miles rzeczywiście biegał po Nowym Jorku z bronią? Wprawdzie nie wspomina o tym w swojej autobiografii, ale… Kto wie? Tak czy siak o życiu Milesa dowiemy się z filmu raczej niewiele. Ja zobaczyłam przede wszystkim ogromną pasję do muzyki, szacunek do niej, oddanie.

I dla mnie w tym filmie najważniejsze były… doskonałe dźwięki w wykonaniu mistrza. Soundtrack, nagrodzony zresztą Grammy, zawiera największe jazzowe przeboje: „Miles Ahead”, „So What”, „Black Satin”, „Solea”, „Seven Steps to Heaven”. Są one uzupełnieniem filmowych scen, świetnie oddają ich dynamikę, charakter i sens.

Don Cheadle, reżyser filmu i odtwórca głównej roli, któremu muzyka jest niezwykle bliska, na potrzeby filmu nauczył się grać na trąbce, aby dodać swojej postaci wiarygodności. A wszystkie partie trąbki zagrał genialny muzyk Keyon Harrold. Jak sam mówi, nie było to łatwe zadanie. Bo zmierzyć się z muzyką swojego największego idola i mistrza świata w graniu na trąbce już samo w sobie jest ogromnym wyzwaniem, a co dopiero jeszcze przy tym sprostać specyficznym i ściśle określonym wymaganiom technicznym, jakie stawia film. Harrold musiał precyzyjnie zsynchronizować swoje granie z grą Cheadle’a, dopasować odpowiednie frazy do ruchów palców aktora i jego mimiki. Wyszło idealnie. A tak na marginesie zachęcam do zapoznania się z twórczością Keyona Harrolda. Jego płyta „The Mugician” jest obłędna. A poza tym Keyon też jest, tak jak Davis, nowojorczykiem.

O Milesie słów kilka

Miles Davis postanowił przenieść się do Nowego Jorku, aby być bliżej jazzu – muzyki, którą kochał nad życie. Bo właśnie w tym mieście jazz rozwijał się prężnie, mieszkali tu wszyscy najwięksi, najważniejsi, najzdolniejsi. Sam Miles twierdził jednak, że… wcale nie gra jazzu. „Don’t call my music jazz, it’s social music!” – zwykł mawiać. Hmmm.. No cóż. Jak nie jazz, jak jazz. Sorry, Miles…

Ojciec lekarz, matka zdolna pianistka bluesowa. Dzieciństwo i młodość spędził Miles w East St. Louis. Kochał muzykę od najmłodszych lat, brał lekcje gry na trąbce (pierwszy instrument podarował mu ojciec, gdy Miles miał 9 lat) i coraz poważniej myślał, aby na serio związać się ze sceną – zawodowo. Z trąbką nie rozstawał się nigdy, zabierał ją na randki, spotkania z kumplami, gdziekolwiek – zawsze mogła się przecież trafić okazja, żeby zagrać. Swój instrument miał także podczas koncertu swoich idoli – Dizzy’ego Gillespie i Charliego „Birda” Parkera – w St. Louis w klubie Riviera. I co? I natknął się na korytarzu na Dizzy’ego, a ten zaproponował mu, aby zagrał z nimi na scenie w zastępstwie chorego trębacza. Fart! I to po tym właśnie wydarzeniu, jak twierdzi, postanowił, że musi wyjechać i zamieszkać w Nowym Jorku.

Przyjechał jesienią 1944 i od razu zaczął szukać okazji do grania. Śpiewająco zaliczył przesłuchania w prestiżowej szkole muzycznej Julliard (w której naukę zresztą po roku rzucił, bo jak twierdził „gówno, o którym tam mówili, było dla mnie zbyt białe” – w wolnym tłumaczeniu: za dużo muzyki klasycznej). I ciągle kombinował, jak by się tu dostać na nowojorską scenę jazzową. Przemierzał jazzowy Harlem, słuchał jazzowych rytmów i szukał towarzystwa jazzowych muzyków… I desperacko próbował skontaktować się ze swoimi mistrzami – Gillespie’em i „Birdem”, co mu się wreszcie udało. Ci dwaj muzycy inspirowali go najbardziej, chłonął ich twórczość, ich umiejętności, którymi zresztą chętnie się z nim dzielili. I zaczął grać. Jako członek kwintetu „Birda”. Jako muzyk sesyjny. Występował na scenie z największymi: Sonnym Rollinsem, Theleniousem Monkiem czy Johnym Lewisem. A potem założył swój własny zespół, do którego zaprosił m.in. Johna Coltrane’a. I poszło…. Kolejne zespoły, genialne płyty, świetne koncerty… I, niestety, narkotyki. A potem odwyk. A potem znów narkotyki… Błędne koło.

Charlie „Bird” Parker i Miles Davis, 1947, fot.: William P. Gottlieb, jazzinphoto.wordpress.com

W swojej autobiografii Miles się nie wybiela. Jest bardzo szczery i prostolinijny. Niewybrednym językiem opowiada, jak było. A z opowieści tej wyłania się obraz człowieka… o nieznośnym charakterze, pewnego siebie egocentryka, mizogina, niezwykle wyczulonego na rasizm.

Jego charakter świetnie oddaje taka oto anegdota:

Pewnego razu Miles został zaproszony na elegancką kolację do Białego Domu zorganizowaną dla ludzi zasłużonych dla amerykańskiej kultury. Zajął miejsce obok pewnej wytwornej kobiety, która jednak na jazzie nie znała się w ogóle. I nie miała pojęcia, kim Davis jest. Zapytała go więc, za cóż takiego spotkał go zaszczyt spotkania z prezydentem. Na co muzyk odpowiedział: „No cóż, jakieś cztery czy pięć razy zmieniłem bieg historii muzyki. A panią, poza tym że jest biała, za co spotkał ten zaszczyt?”.

Takich i innych historii Miles opowiada w swojej autobiografii całe mnóstwo. O kobietach w swoim życiu (a miał ich mnóstwo, bo zdradzał swoje żony na prawo i lewo), o nałogach i walce z nimi, o rasizmie (np. o tym, gdy policjant rasista aresztował go pod klubem Birdland, w który Davis właśnie skończył grać koncert – co zresztą pokazano również w filmie)…, ale przede wszystkim o MUZYCE i o wspaniałych muzykach, z którymi miał szczęście współpracować, spotykać się, przyjaźnić. I o Nowym Jorku, oczywiście.

Nowy Jork Milesa Davisa

Bo Nowy Jork odgrywał w życiu Milesa ogromną rolę. Tu rozwijała się jego muzyczna pasja. Tu rodziła się jego wielkość. Trzeba wspomnieć o 52. ulicy (już troszkę o niej pisałam w tekście o „Birdzie” i klubie Birdland dostępnym tutaj), gdzie znajdowały się najlepsze jazzowe kluby, w których Miles, 19-letni wówczas chłopak, zaczął grać jako członek zespołu „Birda” Parkera. Trzeba wspomnieć o Cafe Bohemia – miejscu, w którym Miles i John Coltrane, wówczas zupełnie nieznani, zaczęli koncertować jako First Great Quintet (razem z Redem Garlandem, Paulem Chambersem i Philly Joe Jonesem). Trzeba wspomnieć o Village Vanguard –  wspominanym już kilkakrotnie na tym blogu klubie numer 1 na liście najlepszych klubów jazzowych na świecie wg magazynu „Forbes”, do którego zespół Milesa przeniósł się z koncertami z Cafe Bohemia.

Warto też wspomnieć o miejscach, które pojawiają się w filmie i które oprócz tego, że są związane z Milesem, mają ze sobą coś jeszcze wspólnego.

Dom Milesa Davisa

Kiedy Miles osiągnął komercyjny sukces i stał się bogaty, postanowił kupić sobie dom z prawdziwego zdarzenia. I kupił… pięciopiętrowy rosyjski kościół prawosławny na Upper West Side. W piwnicy zbudował siłownię i salę prób. Po jego śmierci dom podzielono na sześć odrębnych mieszkań. W 2016 r. jedno z nich sprzedano za – bagatelka – 500 000 dolarów. Dziś część ulicy, przy której stoi ta nieruchomość, nosi nazwę Miles Davis Way.

Źródło: rew-online.com

Columbia 30th Street Studio

Budynek, który pierwotnie był… kościołem prezbiteriańskim, oddanym do użytku 28 marca 1875. Potem w miejscu tym siedzibę swoją miały luterański zbór, ormiański kościół ewangelicki i stacja radiowa WLIB. W 1949 roku przekształcono je na studio nagraniowe Columbia Records.

Tu Davis nagrał swoje najlepsze albumy: „Kind of Blue” (1959), „Miles Ahead” (1957) i „Bitches Brew” (1970).

Columbia opuściła budynek w 1982 roku. Po tym czasie został zburzony i zastąpiony luksusowym apartamentowcem. Bardzo szkoda.

Studio nagraniowe Columbia (na zewnątrz i w środku). Źródło: discogs.com

Obejrzane, przeczytane – polecane

Wszystkich, którzy o Milesie chcieliby dowiedzieć się więcej, zachęcam do przeczytania jego autobiografii, bo to naprawdę potężna dawka wiedzy. Nie tylko o muzyku, ale jazzie w ogóle. To książka napisana dosadnym językiem, z mnóstwem wulgaryzmów, bardzo szczera i bezkompromisowa – taki podobno był Miles.

Bogatym źródłem informacji o mistrzu jest również dwugodzinny dokumentalny film BBC „Miles Davis Story”, zawierający wywiady z jego przyjaciółmi, współpracownikami oraz z samym Davisem.

Film „Miles Ahead” też warto obejrzeć – może nie po to, aby dogłębnie poznać życiorys Davisa, ale po prostu – dla rozrywki. No i dla muzyki, oczywiście. I dla Cheadle’a w głównej roli.