Poszukując Nowego Jorku… w Japonii

Nasze uwielbienie Nowego Jorku wynika z bardzo wielu, bardzo różnych powodów. Jednym z nich niewątpliwie jest nasze uwielbienie do miast. Dużych miast. W czasie wakacji zamiast plażować nad morzem, żeglować po jeziorach czy chodzić po górach, my odwiedzamy miasta. Na szczęście Juniorki dzielą z nami tę pasję do miejskich wakacji, pewnie też z tego powodu, że nie bardzo znają inne sposoby spędzania urlopu, więc wszyscy jesteśmy szczęśliwi.

I tak poznając różne – większe lub mniejsze – europejskie, azjatyckie czy amerykańskie miasta, konfrontujemy je z naszym ukochanym Nowym Jorkiem. I mimo że wiele lubimy bardzo (Berlin, Paryż, Waszyngton, San Francisco, Lizbona), w kilku chętnie byśmy chwilę pomieszkali (Chicago, Londyn, Singapur), to Nowym Jork nadal zajmuje pierwsze miejsce.

Tym razem trafiliśmy do Japonii. I bardzo nam się podoba. Jest tu mnóstwo ogromnych, wielomilionowych miast, jak Tokio, Yokohama czy Osaka, ale w naszej ocenie żadne nie wytrzymuje konkurencji z Nowym Jorkiem. Za to, żeby choć trochę poczuć atmosferę naszego ukochanego miasta, postanowiliśmy trochę go poszukać w tym pięknym dalekowschodnim kraju. Z sukcesem. Poniżej rezultaty naszych poszukiwań.

Statua Wolności

Nowojorczycy swoją statuę wolności otrzymali w prezencie od Francji, w setną rocznicę ogłoszenia przez Stany Deklaracji Niepodległości. Zaprojektował ją Federic Auguste Bartholdi, a konstrukcję przygotował sam Gustaw Eiffel. Wybudowana została jeszcze we Francji, przypłynęła do Nowego Jorku w częściach i tam została złożona. Postawiona na Liberty Island, od 1886 roku wita wszystkich przybywających do Stanów, początkowo głównie migrantów docierających do Nowego Jorku drogą morską.

Z kolei Japończycy swoją wybudowali sami, w 1998 roku. Miała być symbolem przyjaznych stosunków japońsko-francuskich. Wzniesiono ją na nabrzeżu tokijskiej wyspy Odaiba, gdzie miała zostać tylko przez chwilę, ale zarówno Japończycy, jak i turyści polubili ją na tyle, że w 2000 roku podjęto decyzję, by została już na zawsze.

Tokijska Statua Wolności, fot. Jakub Jóźwiak

Z piękną panoramą Tokio w tle prezentuje się znakomicie i monumentalnie, a tak naprawdę jest od oryginału prawie 7 razy mniejsza. Co ciekawe, nie tylko Tokio ma swoją replikę statuy. Można je znaleźć także w Osace i Shimoda.

Żółte taksówki

Ten punkt jest nieco naciągany. W Japonii można znaleźć żółte taksówki, ale także białe, zielone, a najczęściej czarne.  O kolorze decydują korporacje taksówkowe, których w samym Tokio jest ponad 300, a ulicami tego miasta jeździ 35 tysięcy taksówek. Dla porównania w moim ukochanym Nowym Jorku jest ich „jedynie” niecałe 14 tysięcy.  Ale zdecydowałam się dziś o nich napisać, bo trudno o większy kontrast.  Łączy je jedno – są wszędzie. A dzieli wszystko pozostałe.

Nowojorscy taksówkarze to najczęściej imigranci, z którymi czasem trudno się porozumieć, bo po angielsku mówią słabo lub z takim akcentem, który uniemożliwia ich zrozumienie. Bywają uprzejmi, ale czasem są też wyjątkowo aroganccy.  Nie obowiązuje ich żaden służbowy strój, więc ubierają się jak chcą, najczęściej wygodnie, czasem dość niechlujnie. Czystość nowojorskich taksówek też pozostawia wiele do życzenia, choć z drugiej strony to w równym stopniu świadczy o pasażerach.

Tokijska taksówka, fot. Jakub Jóźwiak

Z kolei tokijska taksówka to zupełnie inna bajka. Po pierwsze taksówkarze. Zawsze nienagannie ubrani, w garniturowe czarne spodnie, białą koszulę i krawat, bardzo często także czarną marynarkę. Do tego eleganckie nakrycie głowy i białe rękawiczki. Po drugie taksówka – niezwykle czysta z wszystkimi siedzeniami pokrytymi białym (!), koronkowym (!) pokrowcem. Drzwi po lewej stronie otwierają się automatycznie. Taksówkarze bardzo uprzejmi, zachowujący do pasażerów elegancki dystans. Za przyjemność jazdy takim środkiem transportu płaci się słono – za ok. 7-kilometrowy odcinek w centrum miasta z Ginzy do Shinjuku trzeba zapłacić mniej więcej 3000 jenów (ok. 100 zł), ale człowiek ma szanse poczuć się wyjątkowo.

Village Vanguard

Wszystkim miłośnikom Nowego Jorku Village Vanguard kojarzyć się będzie z jednym z najstarszych i najważniejszych klubów jazzowych tej metropolii. Otwarty w 1935 roku w legendarnej Greenwich Village przy 7. Alei przez miłośnika muzyki Maxa Gordona, który nie rozstał się ze swoim klubem aż do śmierci w 1989 roku. Początkowo było to miejsce głównie z muzyką folkową, można tu było także usłyszeć poezję śpiewaną, ale od 1957 roku tu już tylko jazz. Ale za to jak grano. Na tutejszej scenie występowali wszyscy najwięksi. Miles Davis, John Coltrain, Thelonious Monk czy Dizzy Gilespie. Także wielu polskich wybitnych jazzmanów występowało na tej scenie, sporo koncertów w latach 70. i 80. dał tu wybitny muzyk, aranżer, saksofonista i skrzypek – Michał Urbaniak.

A że Tokio także słynie z wielu barów z doskonałą muzyką jazzową, o czym niejednokrotnie można przeczytać u Murakamiego, byłam pewna, że tutejszy Village Vanguard to także miejsce związane z jazzem. Nic bardziej mylnego.

Japoński Village Vanguard to sieć sklepów, w których można kupić prawie wszystko, co jest związane z popkulturą. Wszystkie możliwe gadżety z bohaterami Marvella, półka z minionkami, półka z bohaterami mangi i anime, tony mniej lub bardziej śmiesznych koszulek. Ale też największy wybór np. dobrych, miejskich plecaków (my kupiliśmy dwa). Do tego mnóstwo książek, komiksów i trochę winylowych płyt. No i jeszcze jedzenie, które na pewno wygląda, ale raczej nie smakuje. Tego nie da się opisać, to trzeba zobaczyć, najlepiej oczywiście u Krzysztofa Gonciarza.

Shake Shack

To teraz trochę o zupełnie niejapońskim jedzeniu. Shake Shack to jedna z niewielu sieci fastfoodowych restauracji, które miały swój początek w Nowym Jorku. Wszystko zaczęło się w 2001 roku od zwyczajnego wózka z hotdogami, stojącego przy wejściu do Madisson Sqare Park. Za to serwowane tam hot dogi były na tyle nadzwyczajne, że klienci ustawiali się w długich kolejkach. Już 3 lata później udało się właścicielowi postawić na stałe „budkę” już w samym parku. Oprócz legendarnych hot dogów klienci mogli teraz zjeść także frytki i hamburgery, a także wypić podobno najlepsze milk shaki na świecie. Popularność restauracji nie malała, więc właściciele postanowili serwować swoje dania także w innych lokalizacjach, początkowo tylko w USA, później również na świecie. Dziś sieć liczy ponad 150 restauracji. Europejczycy znają ją słabo, bo legendarnego hot doga można zjeść jedynie w Londynie, za to restauracja jest bardzo popularna na bliskim i dalekim wschodzie, np. w Abu Dhabi, Dubaju, Bejrucie a także w Korei i właśnie w Japonii.

Mimo że uwielbiamy japońską kuchnię, nie mogliśmy sobie odmówić pysznego, klasycznego nowojorskiego hot doga, gdy natknęliśmy się na Shake Shack w Osace.

Shake Shack w Osace, fot. Jakub Jóźwiak

A pierwsza lokalizacja w Madison Square Park nadal cieszy się ogromną popularnością. Latem głodni klienci często muszą czekać w godzinnej kolejce. Uruchomiona nawet została kamera internetowa, przez która możecie podejrzeć, jak w danej chwili wygląda sytuacja: https://www.shakeshack.com/location/madison-square-park/

Times Square z Osaki, czyli Dotonbori

Jak już pewnie kiedyś na blogu pisałam, fanką Times Square nie jestem. I nie dlatego, że tłumy, nie dlatego, że głośno, a nawet nie dlatego, że turyści. Przede wszystkim z tego powodu, że Nowy Jork wytraca tu swój rytm, swoje tempo. Ludzie zatrzymują się co chwila, by zrobić sobie zdjęcie. Przy każdym kroku trzeba być bardzo uważnym, by nie wejść ludziom w kadr. A i tak co chwila wpada się na kogoś, kto bez ostrzeżenia zatrzymał się, by sfotografować się na tle kolejnej, skądinąd pięknej, świetlnej reklamy. Osobiście ze spacerów po Times Square nie mam żadnej frajdy, bo zamiast na miasto, patrzę pod nogi. Ale jest wielu ludzi, którzy uwielbiają to miejsce,

Sam Times Square to najgłośniejszy i najbardziej rozświetlony plac na świecie. Wszystko dzięki tysiącom ogromnych, reklamowych ekranów. Jeszcze w latach 80. było to jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc w Nowym Jorku, w którym królowali dealerzy i alfonsi, a mieszkańcom i turystom odradzano zapuszczania się w te rejony nawet w ciągu dnia.  Ale wojna, którą gangom narkotykowym i sutenerom wytoczył ówczesny burmistrz Nowego Jorku Rudy Gulliani, zakończyła się sukcesem. Dziś plac tętni życiem przez całą dobę i jest obowiązkowym przystankiem wszystkich turystów przybywających do Nowego Jorku po raz pierwszy.

Dotonbori, fot. Jakub Jóźwiak

I bardzo podobne miejsce do dzisiejszego Times Square znaleźliśmy w Osace. Dotonbori – bo o nim mowa – podobnie jak Times Square słynęło kiedyś z licznych teatrów. Już w 1621 rok plan urbanistyczny przewidywał, że w tym miejscu zostanie utworzona dzielnica rozrywki. Pod koniec XVII wieku działało tu już kilkanaście teatrów, ale z czasem zainteresowanie klasyczną japońską sztuką malało, ostatnie 5 teatrów zostało zbombardowanych w czasie II wojny światowej. Na szczęście rozrywkowych charakter dzielnicy udało się utrzymać. Dziś słynie ona z licznych klubów i restauracji oraz oczywiście reklam świetlnych. Najsłynniejsza z nich – Glico Man – przedstawiająca biegacza przekraczającego linię mety, który reklamuje producenta słodyczy, firmę Glico, ma już ponad 80 lat! Pierwszą reklamę firmy zainstalowano w tym miejscu w 1935 roku. I tu, podobnie jak na Times Square, ludzie przychodzą głównie po to, by się na tle tych pięknych reklamowych ekranów sfotografować.

 

To tyle w kwestii nowojorskich inspiracji w Japonii. Za tydzień wracamy do filmowego Nowego Jorku.