Gdyby ulica Beale umiała mówić

Na Jamesa Baldwina trafiłam zupełnie przypadkiem, w nieoczywistych okolicznościach. Bynajmniej nie w księgarni czy antykwariacie, przeglądając półkę z moją ulubioną amerykańską literaturą, a w kinie. „Nie jestem Twoim murzynem” to dokument, który był zainspirowany nieukończoną książką Baldwina „Remember this House”. Miała być to historia życia trzech wielkich Afroamerykańskich przywódców Medgara Eversa, Malcolma X i Martina Luthera Kinga i ich tragicznych śmierci. W filmie wykorzystano wiele archiwalnych wypowiedzi Baldwina. Niezwykle mądrych i ważnych, dotyczących rasizmu i tego, jak z nim walczyć, choć może walka to złe słowo. Bardziej jak tę nietolerancję przezwyciężyć i nauczyć się wspólnie żyć. Już wówczas zrozumiałam, że James Baldwin był niezwykłym człowiekiem.

Moje drugie spotkanie z tym pisarzem było już bardziej konwencjonalne. Nowojorska Biblioteka Publiczna często wyprzedaje książki ze swoich bibliotecznych zbiorów. Oczywiście w czasie mojego ostatniego pobytu w Nowym Jorku wybrałam się tam, by upolować oryginalnie opieczętowaną książkę. I udało się znakomicie – kupiłam „If Beale Street could talk”! Wiedziałam już wtedy, że Barry Jenkins pracuje nad filmową adaptacją tej powieści, nie przypuszczałam jednak, że aż tak się nią zachwycę. Od tej pory czytam, oglądam i słucham tego, co chciał Baldwin przekazać i czego nauczyć. I nie mogę wyjść z podziwu, jak odważnie, a jednocześnie z ogromną klasą przełamywał tabu.

Dziś więc wyjątkowo nie o nowojorskich atrakcjach, a o człowieku ukształtowanym przez nowojorski Harlem i Bronx, który później swoją twórczością i aktywnością społeczną tak pięknie kształtował kolejne pokolenia nowojorczyków. Ale najpierw oczywiście o filmie.

Gdyby ulica Beale umiała mówić / If Beale Street could talk (2018), reż. Barry Jenkins

Z niecierpliwością czekałam na najnowszy film Barry’ego Jenkinsa. Z wielu powodów. To pierwszy obraz tego reżysera po obsypanym nagrodami „Moonlight”, zrealizowany na podstawie książki Jamesa Baldwina, jednego z najważniejszych i moich ulubionych amerykańskich pisarzy, a na dodatek rozgrywa się w moim ukochanym Nowym Jorku. Często tak wyczekiwane obrazy zawodzą, a ten mnie zachwycił.

To film o wielkiej, dojrzałej, choć jeszcze szczenięcej miłości. Główni bohaterowie kochają się miłością czystą, doskonałą, jak pewnie tylko bardzo młodzi potrafią. Jest w nich niebywale dużo zaufania i wiary – w siebie nawzajem i w to, że dadzą radę, niezależnie od okoliczności. A jest ta ich miłość nieustannie wystawiana na próbę. On, niesłusznie oskarżony siedzi w areszcie. Ona, w ciąży, próbuje sobie radzić na wolności. Ciężko pracuje, by opłacić adwokata i choć trochę zabezpieczyć niełatwy start dziecka. Zapowiada się szara, brudna historia, a jednak na ekranie widzimy coś zupełnie odwrotnego. I w tym właśnie tkwi ogromna siła tego obrazu.

Wszystko jest w tym filmie trochę na opak, w kontrze do naszych oczekiwań. Kolory, wcale nie takie, jakie spodziewalibyśmy się zobaczyć na Harlemie w latach 70. Ciepłe, słoneczne barwy powodują, że nie możemy oderwać wzroku od ekranu. Gdy najtrudniejsze nawet rozmowy czy sytuacje oglądamy w tak przyjemnych odcieniach, wierzymy, że wszystko się jakoś ułoży. Do tego piękne, pełne ufności twarze bohaterów, bardzo często patrzące na nas, widzów i pozwalające zanurzyć się w ich jakże intymnym świecie. Za te fantastyczne zdjęcia odpowiada James Laxton, laureat Oskara za „Moonlight”.

Tish (KiKi Layne) i Fonny (Stephan James) w „Gdyby ulica Beale umiała mówić”

Kolejny niezwykły pomysł twórców to kostiumy. Mimo że bohaterowie zmagają się z biedą i mieszkają w marnych warunkach, zawsze są pięknie ubrani. Niezwykły jest też sposób, w jaki filmowe postacie wypowiadają swoje kwestie. Wydaje się, że adekwatny do czasu i miejsca byłby niechlujny, może nawet agresywny slang. Tymczasem słyszymy pięknie, wyraźnie i spokojnie formułowane zdania. Dzięki temu możemy się wsłuchać w to, co mają do powiedzenia. Sobie, ale przede wszystkim nam. Ogromna w tym zasługa świetnych młodych aktorów Kiki Layne i Stephana Jamesa, a także nagrodzonej Oskarem za skromną, acz znakomitą kreację Reginy King. Mimo wszystko to, co widzimy na ekranie, nie razi. Zaskakuje i intryguje, a przede wszystkim dodaje naszym bohaterom godności i człowieczeństwa, w świecie, w którym wielu tej podmiotowości Afroamerykanom odmawiało. Uświęca niejako ich uczucie i pozwala wierzyć, że świat mimo piekielnie trudnych okoliczności może być zachwycający.

Całości dopełnia niezwykła muzyka. Kompozytor, Nicholas Brittel, który współpracował już z Jenkinsem przy „Moonlight”, stworzył delikatne, kameralne tło dla tej intymnej historii. Od kilku dni ta muzyka towarzyszy mi nieustannie i nie pozwala zapomnieć o filmie.

Coś wyjątkowego udało się twórcom tego filmu stworzyć. Pozwolili nam na chwilę wejść do niełatwego, a jednak pięknego świata miłości, nadziei i szacunku. Zajrzyjcie do niego koniecznie.

Co ciekawe, sam James Baldwin planował ekranizację tej swojej powieści. Rozważał François Truffauta jako reżysera, a w role Tish i Fonny’ego mieli wcielić się Rosalind Cash i Ruby Dee. Niestety planów nie udało się zrealizować, ale myślę, że byłby zadowolony z efektu pracy Barry’ego Jenkinsa.

James Baldwin

Marlon Brando, Nina Simone, Josephine Baker, Miles Davis, Ray Charles, Malcolm X, Martin Luther King – wszyscy znamy te nazwiska, ale nie wszyscy wiemy, że z każdą z tym wybitnych postaci kultury przyjaźnił się… James Baldwin. Już sama ta lista świadczy o tym, że musiał być kimś wyjątkowym. Za chwilę, mam nadzieję, przekonacie się, że jest jeszcze wiele powodów, dla których James Baldwin należy do grona największych artystów współczesnej kultury.

Pisarz, eseista, ale nie do końca aktywista. Nie lubił tej etykietki, zgadzał się w tym względzie z Malcolmem X, że będąc obywatelem, ma się prawa obywatelskie i nie trzeba o nie walczyć. Uważał, że nie można zrobić rewolucji, bo będzie nieskuteczna, trzeba raczej wpłynąć na obyczaje i amerykański styl życia, by cokolwiek się zmieniło. A on to robił doskonale, pisząc odważne książki i wygłaszając niepopularne równościowe mowy. Do tego zadeklarowany gej, który już w latach 50. miał odwagę walczyć o prawa dla środowisk LGBT.

Urodził się w 1924 roku na nowojorskim Harlemie, więc od początku miał „pod górkę”. Mama bardzo młoda, biologicznego taty nigdy nie poznał, a ojczym, który pojawił się, gdy Baldwin miał kilka lat, był człowiekiem bardzo wymagającym. Tego bogobojnego pastora, potomka niewolników, wyróżniało bardzo wrogie nastawienie do ludzi, szczególnie białych. Surowo traktował również swoje dzieci, których po kilku latach była całkiem spora gromadka. James Baldwin miał ośmioro rodzeństwa, a ponieważ był najstarszy, to na niego spadło sporo obowiązków związanych z pomocą w domu i opieką.

James Baldwin w 1969r., źródło: Allan Warren, CC

Ale Baldwin lubił się uczyć i już jako 10-latek bardzo dobrze pisał. Ten talent dostrzegła nauczycielka, która postanowiła pomóc mu w jego rozwijaniu. Nie było to łatwe, był on wówczas chłopcem bardzo wycofanym i wstydliwym. Udało się jej jednak przez tę skorupę niepewności przebić. Podpowiadała lektury, pokazywała wystawy, zabierała do teatru i kina. Był tylko jeden problem – była biała. Ojczymowi Baldwina trudno było to zaakceptować, nie potrafił ukryć niechęci i złości, co bardzo utrudniało kontakty. Trzy lata później drogi ucznia i nauczycielki się rozeszły, ale młody James nie był już wówczas tak nieśmiały i wiedział, że dużo potrafi. Trudno powiedzieć, czy za namową ojca, czy może żeby się ojcu przypodobać, kolejne 3 lata spędził blisko kościoła, jako „kaznodzieja” młodzieży. Wygłaszał w parafii ojca kazania dla młodych i robił to doskonale. Z czasem okazało się, że więcej ludzi słucha syna niż ojca, a to znów spowodowało tarcia. Sam Baldwin wspomina, że w tym okresie coraz bardziej oddalał się od Boga. Zrozumiał, że religia to jeden wielki teatr, a on przemawiający z ambony był największym aktorem tego teatru. Po trzech latach, gdy nadal nie zdobył aprobaty ojca, a ostatnie pokłady wiary się wyczerpały, odszedł z Kościoła i znalazł sobie nowego „boga”.

Trafił na południowy Manhattan, do Greenwich Village, w tym czasie mekki artystów, i teraz tam spędzał każdą wolną chwilę, pod skrzydłami mentora i opiekuna – malarza Beauforda Delaney’a. Ten wprowadził go w świat nowojorskiej bohemy, ale też chronił przed niejednokrotnie okrutnym dla czarnoskórych otoczeniem. W tym czasie Baldwin łapał się każdego zajęcia, żeby utrzymać siebie i trochę wspomóc rodzinę. Niestety, ze względu na kolor skóry nie było mu łatwo znaleźć choćby najprostsze zajęcie w barze czy restauracji. Ale nadal pisał, a dzięki pomocy zaprzyjaźnionego pisarza otrzymał stypendium naukowe, które pozwoliło mu się utrzymać przez trzy lata.

Kilka lat później zdobył kolejne stypendium, tym razem na kilkuletni wyjazd do Francji. Rozczarowany uprzedzeniami i nieustannymi atakami, jakich doświadczał jako czarnoskóry w 1948 roku, zdecydował się na wyjazd i od tej pory już tak naprawdę nigdy na stałe do Nowego Jorku nie wrócił, a życie dzielił między Amerykę a Francję.

Pierwsza powieść, jaką napisał na emigracji, to na poły biograficzna książka „Głoś to na górze” („Go Tell It on the Mountain”) wydana w 1953 roku. To historia nastolatka dorastającego w latach trzydziestych na Harlemie, syna surowego pastora, który zmaga się z poczuciem własnej tożsamości. Jak sam wspominał w wywiadzie dla „The New York Times”, ta książka musiała powstać, bo bez rozliczenia z przeszłością i własnym ojcem nie mógłby napisać żadnej innej.

Dwa lata później został opublikowany zbiór pisanych przez lata esejów „ Notatki syna swego kraju” („Notes of a Native Son”). Baldwin zawarł w nich swoje refleksje na temat złożonej sytuacji czarnoskórych w Ameryce w początkowym okresie Ruchu Praw Obywatelskich. Zaskoczył czytelników swoją oceną sytuacji. Ubolewając nad piekielnie trudnym położeniem Afroamerykanów, wykrzesał z sobie sporo empatii dla oprawców. To nowe, pozbawione nienawiści do białych spojrzenie zapewniło mu na stałe ważne miejsce w dyskusji o prawa obywatelskie w Ameryce.

Druga powieść Baldwina została wydana w 1956 roku i była sporym zaskoczeniem, a dla niektórych także rozczarowaniem. Bynajmniej nie ze względów literackich, bo do dziś jest to jedna z najwyżej cenionych przez krytyków powieści tego autora. Problemem był temat książki, znów mocno kontrowersyjny. „Mój Giovanni” („Giovanni’s Room”) opowiada historię Amerykanina, który w Paryżu próbuje zrozumieć i zaakceptować swój homoseksualizm. Ale bohater jest biały i to właśnie kolor skóry spotkał się z największą krytyką. Czytelnicy spodziewali się kolejnej zaangażowanej powieści, ale poruszającej przede wszystkim kwestie rasowe. Z perspektywy czasu należy docenić ten jakże odważny i istotny dla środowiska LGBT głos znacznie wyprzedzający czas ruchów społecznych walczących o prawa dla osób homoseksualnych.

Tymczasem w Ameryce wrzało. W 1954 roku Sąd najwyższy uznał segregację rasową w szkołach za niekonstytucyjną. Rok później Rosa Parks zapoczątkowała „bojkot autobusów” w Montgomery, w efekcie których przepisy regulujące segregację rasową w autobusach także uznane zostały za niekonstytucyjne. Baldwin nie chciał przyglądać się tym wydarzeniom z daleka, w 1957 roku wrócił więc na trochę do USA. Pojechał na południe, gdzie przeprowadzał wywiady z protestującymi w Charlotte i Montgomery w Alabamie. Na ich podstawie napisał eseje, opublikowane m.in. w „Harper’s”, „New York Times Magazine” i „New Yorkerze”, a także „Times Magazine”, który uznał je za na tyle istotne, że umieścił zdjęcie Baldwina na okładce.

Część z esejów trafiła także do wydanego w 1963 roku zbioru zatytułowanego „Następnym razem pożar” („The Fire Next Time”). Autor wyjaśnia w nim kwestie rasowe oraz ich rolę w społeczeństwie. Piętnuje też rolę chrześcijaństwa w kształtowaniu nietolerancyjnych postaw Amerykanów. Krytycy docenili tę książkę przede wszystkim za to, że pozwoliła białym Amerykanom przyjrzeć się bliżej życiu i problemom czarnych obywateli USA.

Zanim jednak ukazał się ten zbiór, James Baldwin napisał inną, niezwykle ważną książkę – „Inny kraj” („Another Country”). W tej rozgrywającej się w nowojorskim Greenwich Village historii autor porusza całe spektrum problemów, takich jak kwestie rasowe, dyskryminacja osób LGBT czy samobójcza śmierć. Pokazuje zupełnie odmienny, przez wielu zupełnie niezrozumiany, i odbiegający od wyobrażeń świat.

W latach 60. Baldwin pomieszkiwał na zmianę trochę we Francji, trochę w Ameryce. Kiedy był w Stanach, nadal bardzo angażował się w ruch praw obywatelskich, głównie biorąc udział w debatach telewizyjnych i uniwersyteckich. To wtedy poznał najważniejszych aktywistów walczących o prawa obywatelskie, Medgara Eversa, Malcolma X i Martina Luthera Kinga i choć nie zawsze się z nimi zgadzał, był zdruzgotany śmiercią każdego z nich. We Francji natomiast przede wszystkim tworzył.

W 1970 roku osiadł na stałe w Prowansji, w miejscowości Saint Paul de Vence, gdzie kupił dom. To tu otoczył opieką swojego przyjaciela z młodości, malarza Beuforda Delaney’a. Przyjeżdżało do niego wielu znakomitych gości świata kultury. Nina Simone, Josephine Baker, Miles Davis czy Ray Charles odwiedzali go przy okazji odbywającego się w Nicei festiwalu jazzowego. Częstymi gośćmi byli także aktorzy Harry Belafonte i Sidney Poitier. W tych ostatnich latach Baldwin pisał już znacznie mniej, choć to właśnie wtedy powstała powieść „Gdyby ulica Beale umiała mówić” („If Beale Street could talk”)

Dom Jamesa Baldwina w Prowansji, źródło: OT Saint Paul de Vence, CC

U schyłku życia w wywiadzie telewizyjnym zadano mu pytanie: „U progu swojej kariery byłeś czarnym, do tej pory niepublikowanym homoseksualistą. Musiałeś zadawać sobie wówczas pytanie: Jezu, ile więcej wad mogę mieć?”. A James Baldwin odpowiedział z typowym dla siebie poczuciem humoru, ale tez ogromną mądrością: „Nie, nie to zupełnie nie tak! Uważałem, że wygrałem na loterii. To, co dostałem, było tak niedorzeczne, że mogło być już tylko lepiej”.

Zmarł w 1987 roku w swojej prowansalskiej posiadłości, zostawiając nieukończoną książkę, o której pisałam na wstępie.

Na tegorocznej ceremonii rozdania Oskarów Regina King, odbierająca statuetkę dla najlepszej aktorki drugoplanowej, złożyła hołd Jamesowi Baldwinowi – „jednemu z największych artystów naszych czasów”. Zresztą zobaczcie sami.

Koniecznie sięgnijcie choćby po jedną książkę tego wybitnego artysty, odważnego ideowca, który całym swoim życiem udowadniał, że każdy człowiek, niezależnie od koloru skóry, poglądów i orientacji seksualnej, zasługuje na szacunek.