Nowy Jork. Prohibicja

Tytuł tego wpisu nieprzypadkowo jest taki sam jak tytuł najnowszego spektaklu muzycznego w warszawskim Teatrze Roma. Nie często na deskach warszawskich scen możemy obejrzeć przedstawienia o naszym ukochanym mieście, nie mogę więc takiej okazji przepuścić. Szczególnie, że „Nowy Jork. Prohibicja” to naprawdę świetne przedstawienie, w punkt oddające ducha tych niezwykle barwnych, ale niełatwych dla Nowego Jorku czasów. Zapraszam więc dziś wyjątkowo nie na filmową, a teatralną podróż w czasie.

Nowy Jork. Prohibicja, Nova Scena Teatru Roma

Sama nie wiem, co w tym przedstawieniu podobało mi się najbardziej. Świetna muzyka, częściowo oryginalna, częściowo skomponowana przez kierownika muzycznego tego projektu – Marcina Partykę. Naprawdę dobry scenariusz Łukasza Czuja, który jest także reżyserem spektaklu. Rewelacyjne aktorstwo i absolutne odkrycie dla mnie – Ewa Konstancja Bułhak. I absolutnie doskonałe teksty Michała Chludzińskiego. Do tego fajna choreografia Pauliny Andrzejewskiej-Damięckiej, co na tak niewielkiej scenie, jaką dysponuje Nova Scena Teatru Roma, jest nie lada wyzwaniem, oraz kapitalne kostiumy Macieja Chojnackiego. Wiem, brzmi trochę jak laurka, ale naprawdę bawiliśmy się świetnie. I na pewno wpływ na taką ocenę ma mój niewątpliwie emocjonalny stosunek do tematu, ale jestem pewna, że nawet mniej zakręceni na punkcie Nowego Jorku widzowie mogą liczyć na niezapomnianą rozrywkę. Ale żeby nie było, że jestem gołosłowna, poniżej uzasadnienie dla tych moich niezwykle przychylnych, choć niesponsorowanych ocen.

Plakat spektaklu „Nowy Jork. Prohibicja”, źródło: teatrroma.pl

Po pierwsze MUZYKA, w spektaklu muzycznym przecież najważniejsza. I tu absolutnie doskonale tę swoją priorytetową rolę odgrywa. Cała historia utkana jest ze  świetnie dobranych lub skomponowanych przez Marcina Partykę utworów. A zrobił to wręcz idealnie. Nastrój zmienny, czasem bardzo energetyczny, czasem mocno liryczny. Często wesoły, choć niejednokrotnie śmiech jest podszyty czarnym humorem. Ale mnie przede wszystkim ujęła różnorodność tych oryginalnych utworów, z których każdy trafnie ilustruje jakiś fragment tamtej prohibicyjnej, nowojorskiej rzeczywistości. Przedstawienie zaczyna się bardzo mocnym akcentem. „Minnie The Moocher” Caba Callowaya –  utwór, który miłośnicy kina muszą pamiętać z „Blues Brothers”, gdzie brawurowo wykonał go sam autor (a miał już wówczas 70 lat!).

To świetna ilustracja tego, jak pięknie potrafili się bawić muzyką jazzmani lat 20. i 30. To wtedy zaczęła się zabawa z publicznością w powtarzanie fraz muzycznych, początkowo prostych, później coraz szybszych i trudniejszych. Do dziś najlepsi muzycy z tego pomysłu korzystają.

Kolejny utwór, równie doskonale ilustrujący Nowy Jork czasów prohibicji, to „Bei mir bistu shein” – w oryginalnie napisany w jidysz jako cześć musicalowej komedii wystawianej początkowo w teatrach jidysz. Bo właśnie taki był wówczas Nowy Jork – Broadway na Manhattanie i ogromna liczba naprawdę wielkich i  świetnych teatrów jidysz na Brooklynie. Piosenka z czasem zyskała ogromną popularność, była wykonywana – już z angielskim tekstem – m.in. przez Elle Fitzgerald, a w Polsce przez Eugeniusza Bodo i Mieczysława Foga. Chętnie wykorzystują ją także filmowcy. Mogliśmy ją usłyszeć między innymi w „Ostatnim metrze” (1980) François Truffaut oraz „Dzieciach Swingu” (1993) Thomasa Cartera.

Kolejny utwór, o którym chcę napisać, to „Bread and Roses” – swoisty manifest sufrażystek. Co prawda związany z okresem nieco wcześniejszym i miejscem nieco od Nowego Jorku oddalonym, ale trafnie obrazujący postulaty kobiet walczących o swoje prawa w Nowym Jorku. Skutecznie, bo w 1920 roku ratyfikowano 19. poprawkę do amerykańskiej konstytucji przyznającą  kobietom prawo do głosu. A sam slogan „Bread and roses” („Chleb i róże”) po raz pierwszy mogliśmy usłyszeć w  Lawrence,  w Massachusetts, w czasie strajku kobiet przemysłu tekstylnego.

W tym muzycznym przewodniku nie mogę pominąć „Tu vuo fa l’americano”. Utwór powstał co prawdą znacznie później, bo w latach 50. i oryginalnie opowiadał o amerykanizacji życia na południu Włoch. Ale równie mocno tym amerykańskim, niezwykle swobodnym stylem życia zachłysnęli się włoscy imigranci wyjątkowo licznie przybywających do Nowego Jorku w czasach prohibicji właśnie. Tylko na początku XX wieku na Ellis Island przypłynęło ich ponad 2 miliony! To więc kolejna doskonała ilustracja dla tych niezwykłych dla Nowego Jorku czasów. To też kolejny utwór wykorzystywany przez filmowców, pamiętamy go zapewne z „Zaczęło się w Neapolu” (1960) Melville’a Shavelsona w wykonianiu Sophie Loren, ale dla dzisiejszego tekstu lepszą ilustracją będzie scena z „Utalentowanego Pana Ripleya” (1999) Anthony’ego Minghelli

Pozostałe oryginalne utwory są równie dobrze dobrane. Mamy tradycyjna muzykę irlandzką i historię imigrantów z tamtej części Europy, piosenkę „Alcoholic Blues”, która świetnie tłumaczy genezę wprowadzenia w Stanach prohibicji, i piękny blues w postaci piosenki „St. James Infrimary Blues”, którą znamy z wykonania Louisa Armstronga. Ale o tym, że ta muzyka tak doskonale prowadzi nas przez czasy prohibicji w Nowym Jorku, zadecydowała wspaniała praca zespołu „The Jobers”. Tych pięciu muzyków zapewnia niezwykły, w mojej ocenie bardzo nowojorski i prohibicyjny klimat. Zespół ten prowadzi Marcin Partyka, który na potrzeby przedstawienia skomponował dziewięć utworów, niezwykle dobrze wpisujących się tę stylistykę i pięknie wplatających oryginalne utwory w narrację. Nie ukrywam, że bez podpowiedzi w programie nie zawsze umiałabym ocenić, które są oryginalne, a które powstały na potrzeby spektaklu. Naprawdę dobra robota.

Drugi element, który mnie zachwycił, to teksty Michała Chludzińskiego. Czasem śmiałam się do łez („Włocha dola”, „Daj i daj” czy „Chcę być żoną Chińczyka”), czasem zupełnie nie było mi do śmiechu. Najbardziej zaintrygował mnie i przeraził jednocześnie utwór „Słońce nam świeci”. Ta pogodna w warstwie muzycznej piosenka o „białym kapturku” obnaża uwierającą widza prawdę o działaniach Ku Klux Klanu. Odniosłam wrażenie, że publiczność podeszła do tego utworu z dużym dystansem, być może niegotowa na taką „zabawę” konwencją. Mnie natomiast takie nieoczywiste kompozycje podobały się najbardziej.

Za scenariusz odpowiadał reżyser spektaklu Łukasz Czuj. Co ciekawe, nie przewidział on nawet jednej linijki tekstu mówionego. Dzięki mistrzowskiemu doborowi piosenek i ich tekstów  oglądamy jednak piękną i spójną narracyjną całość.  Uzupełnia ją prosta i bardzo skromna scenografia, wykorzystana fantastycznie przez autorkę choreografii Paulinę Andrzejewską-Damięcką. Dwa stoły, kilka krzeseł i lustra były wystarczające, by przy pomocy tańca skutecznie przenieść publiczność w czasie i przestrzeni – do Nowego Jorku lat 20. ubiegłego wieku.

Oczywiście nie udałoby się to bez aktorów. Świetnie zgrany duet Kasia Zielińska i Kacper Kuszewski mogliśmy już oglądać w przedstawieniu „Berlin, czwarta rano”. Tu także oboje fantastycznie łączą wszystkie elementy musicalowe – śpiew i taniec, komizm i dramat, Rafał Królikowski także brawurowo sobie radzi w roli gentlemana Jima. Ale dla mnie jest w tym spektaklu jedna niekwestionowana gwiazda – Ewa Konstancja Bułhak. Być może dlatego, że nigdy wcześniej nie widziałam jej w podobnym repertuarze. Doskonały głos, świetne aktorstwo i ogromny dystans do siebie niezwykle mnie urzekły.

To już trzecia produkcja Kasi Zielińskiej przygotowana wspólnie z Teatrem Roma, zrealizowana zresztą przez ten sam zespół co poprzednie („Berlin, czwarta rano” i „Sofia de Magico”). Jak mogliście się przekonać, nie znajduję słabych punktów tej produkcji. Jedyne co mi odrobinę przeszkadza, to jednak pesymistyczny obraz Nowego Jorku, miasta, do którego imigranci przypływają pełni nadziei na spełnienie amerykańskiego snu, a spotyka ich tylko rozczarowanie. A przecież lata 20. XX wieku to piękny okres rozwoju Nowego Jorku – w architekturze, muzyce, teatrze i kinie. I o tej właśnie bardziej optymistycznej i słonecznej stronie opowiem w dalszej części tekstu.

Chrysler Building, o którym pisałam tutaj, oraz przez dziesięciolecia najwyższy budynek świata – Empire State Building powstały właśnie w czasie prohibicji. Oba w zawrotnym tempie  kilkunastu miesięcy, dzięki ciężkiej pracy tysięcy imigrantów z Europy. Oba do dziś są symbolem wielkości Nowego Jorku.

Także dla kina czasy prohibicji to świetny okres. Początkowo traktowane jako błaha, jarmarczna rozrywka dla mas, z czasem stała się obowiązkowa także dla elit. Wtedy właśnie powstawały najpiękniejsze i największe kina, w tym słynny ROXY Theater, które mogło pomieścić prawie 6 tysięcy widzów!

Roxy Theater, źródło: newyorktoursbygary.blogspot.com

W latach 20. trumfy święciło przede wszystkim kino nieme. To w czasach prohibicji powstały największe dzieła Charliego Chaplina „Brzdąc” (1921) „Gorączka złota” (1925) czy  „Światła Wielkiego Miasta”(1931).

A już w 1927 pojawił się pierwszy film dźwiękowy „Śpiewak Jazzbandu” z 1927 roku. Tak naprawdę to obraz jeszcze nie do końca udźwiękowiony – partie nieme przeplatane  są scenami udźwiękowionymi, musicalowymi.

Okres prohibicji to także niebywały rozwój Broadwayu. To początki musicalu – formy teatralnej, która do dziś przyciąga miliony turystów do Nowego Jorku. Jednym z pierwszych broadwayowskich przebojów był musical „Irene” z 1919, wystawiany ponad 670 razy! Wtedy także swoje największe hity napisali bracia Gershwin – George i Ira. Bardziej uzdolniony muzycznie miał być Ira, a ostatecznie to George komponował znacznie lepiej. A chcieli z niego zrobić księgowego. Na szczęście rzucił to i od tamtej pory grał. I pisał muzykę. Ira zaś ostatecznie zajął się pisaniem. Wspólnie stworzyli największe broadwayowskie przeboje, takie jak „Funny Face” (1927)  czy „Lady Be Good” (1924).

I oczywiście nie możemy zapomnieć o muzyce. Jazz age (era jazzu) to właśnie czasy prohibicji. Wystarczy wspomnieć słynną orkiestrę Duke’a Ellingtona, niezwykłą trąbkę i głos Louisa Armstronga, Cotton Club  czy Savoy Ballroom – tak właśnie rodził się jazz. Więcej o tym, co się w tym okresie działo na Harlemie, znajdziecie tutaj.

A na koniec filmowo-muzyczna uczta. „Błękitna Rapsodia” skomponowana w 1924 roku przez Georga Gershwina w animacji Disneya z roku 2000 – będąca doskonałą ilustracja tych niezwykłych czasów.